Nasza rodzina mieszkała na Wołyniu, w kolonii Lipniki nad Słuczą. Osobne gospodarstwo zajmował dziadek, swoje gospodarstwa miały rodziny mojego ojca i jego braci. Gdy na Wołyniu zaczęły się masowe mordy UPA na Polakach, dziadek uspokajał rodzinę, że w Lipnikach wszyscy są bezpieczni, bo z sąsiadami Ukraińcami od lat zawsze żyliśmy w wielkiej zgodzie. W nocy z 25 na 26 marca 1943 roku upowcy wspomagani przez niektórych z miejscowych otoczyli Lipniki, podpalili polskie obejścia i z niewyobrażalnym okrucieństwem wymordowali 182 Polaków. Z rodziny Hermaszewskich i rodziny mojej mamy, Bielawskich, zginęło w tę noc 19 osób.
O włos zginąłbym i ja. Miałem półtora roku. Gdy zaczęła się rzeź, ojciec kazał mamie zabrać dzieciaki i uciekać w noc, a sam z karabinem pobiegł bronić wieś. Mamę dogonił jeden z bandytów i z bliska strzelił, celując w głowę. Kula ześlizgnęła się po czaszce, mama nieprzytomna padła na pole. Tak ją zostawili. Ja potoczyłem się w zamarzniętą bruzdę.
Gdy odzyskała przytomność, była w szoku. Zapomniała o mnie, dotarła do sąsiedniej wsi. Tam znajome Ukrainki opatrzyły ją, nakarmiły i ukryły. Kiedy zorientowała się, że zgubiła dziecko, nie puściły jej. Było zbyt niebezpiecznie.
Rano odszukał mnie w polu ojciec. Wydoił zabłąkaną krowę, na zgliszczach wykąpał mnie w ciepłym mleku. Tak mnie uratował. Uciekliśmy do sąsiedniej wioski.
Latem ojciec z dwoma braćmi mamy pojechał na ojcowiznę nakosić trochę siana. Z łanu zboża strzelił do niego upowiec. Trafił w serce. Zostaliśmy półsierotami.
Matka z siedmiorgiem dzieci uciekła do miasteczka powiatowego. Wegetowaliśmy tam dwa lata. Od głodu uratował nas ksiądz Rossowski, który udzielił nam gościny na plebanii.Ciąg dalszy wywiadu z Mirosławem Hermaszewskim