Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Promocja rodzin zastępczych

edytowano maj 2007 w Ogólna
Już od dawna zastanawiałam się, czemu tak opornie w Polsce posuwa się przenoszenie dzieci z domów dziecka do rodzin zastępczych, mimo że jest to korzystne i dla dzieci i dla państwa (bo dużo tańsze). Całe szczęście zajęła się tym problemem "Gazeta Wyborcza", inicjując ogólnopolską akcję pod hasłem "Dzieciaki do domu". Ukazał się też bardzo ciekawy reportaż o rodzinach zastępczych. Myślę, że na naszym forum też powinniśmy zachęcać wszystkich, którzy mają dość sił i czasu, aby przeszli szkolenie dla rodzin zastępczych i wzięli do siebie choć parę dzieci z domu dziecka. To oczywiście nie jest łatwe, ale na pewno warto.

Komentarz

  • Pewnie rzeczywiście brakuje chętnych, i dlatego między innymi potrzeba rzetelnych informacji na ten temat. Ale trzeba też dobrej woli samorządów i urzędów. Dlatego cieszę sie, że Wyborcza zaczęła tę bardzo potrzebną akcję.
  • Jadwigo, a możesz napisać, co jest natrudniejsze w byciu rodziną zastępczą.
  • a jednak moje doświadczenia potwierdzają to co napisała Sykreczka. Samorządy, ich odpowiednia polityka ma wpływ na sytuację.
    W naszym województwie jest największa liczba tzw. Rodzinych Domów Dziecka. Polityka samorządu była taka, żeby postawic na ta formę, zamiast na Domy Dziecka.
    jestem bardzo blisko związana z osobami prowadzącymi taki Dom, są już na ostatnim etapie, bo zostało ostatnie dziecko, juz duże, prawie maturzysta. Zaczęli jeszcze w latach 80. szkolenia przechodzili przed, wiem, że ten system się jeszcze zaostrzył w latach 90. Nie było możliwosci wzięcia dzieci przed odbyciem szkoleń.
    Samorządy tez postawiły na budowę infrastruktury, domów, dzięki staraniom znalazły sie budynki i firmy, które chciały je remontowac.
    To jednak uwagi techniczne. Patrząc na doświadczenie moich znajomych widziałam to co pisze Jadwiga, to baaardzo trudna sprawa przyjęcie dzieci, tak psychicznie, jak i na innych możliwych podłożach. To wielka odpowiedzialnośc, ale i wielka praca miec takie dzieci. Jadwigo czapka z głów przed Tobą, bo wiem w praktyce jak to wygląda. A z drugiej strony też ogromna satysfakcja, bo to jeszcze więcej ludzi do kochania.

    Akcję Gazety oceniam bardzo dobrze. Także w kontekście tego, że rodzina zastępcza jest "blisko" spokrewniona" z adopcją, a wokół niej czasami jest dziwna atmosfera.
  • Quatromamo - czyżby wszystkie Jole były podobne.?;))
    A mąż tez mi sie trafił podobny, ale nie ma tak rozwiniętych skrzydeł "zasięgu opiekuńczości" jak Twój, po prostu często go nie ma w domu.

    (
  • hmm, ja mam 37 lat i jeszcze nie umarłam, to znaczy, że nie wszystkie umierają młodo;))

    acha przypomniało mi się, że że koleżanka mojej mamy to Jola, musi miec tak z 60 lat
  • nie zawsze adopcja traktowana jest pozytywnie. To taki ogląd całkiem na wyczucie, nie związany z jakimiś badaniami.
    Bardzo negatywnie traktowana jest kobieta, która odda dziecko do adopcji, nawet nie mając innego wyjścia. M.in. takie mam wnioski po obserwacji forum "aborcja", zauważyłam, że oddanie dziecka traktowane jest jako coś bardzo negatywnego, juz lepiej dokonac aborcji, przeciwnicy mówią właśnie o tym, że matka będzie cierpiała, ale także, że nie wiadomo co dziecko czeka itd. Także ludzie, którzy wezmą dziecko tez sa w jakiś sposób podejrzani - bo nie wiadomo jak będą dziecko traktowac, bo nie wiadomo w jakich okolicznościach dziecko się dowie, a i tak przezyje traumę, gdy sie dowie itd.

    ps. Juko, gdzie zniknęło Twoje zdjęcie??
  • Quatromamo!
    Mój mąż ma cudowną ciocię Jolę, która ma 89 lat i trzyma się doskonale. Zarówno fizycznie jak i intelektualnie. Niechże będzie Ci przykładem, że i Jola może żyć długo i szczęśliwie!
  • Quatromama>>:tylko jest takie fatum -młodo umierają. Pociesz mnie i powiedz ,że znasz jakaś 80letnią Jolantę.<<



    dziewczyno!Jolki są bardzo długowieczne nawet nie wiem czy nie są nieśmiertelne!np.krzyżówka typu JOLKA, albo piosenka ,,JOLKA,JOLKA pamiętasz,lato ze snów"?.a tekst z ,,Sexmisji":dzień dobry zastałem JOLKĘ?

    :bigsmile::wink:
  • Jadwigo, to co opisałaś to horror. Na pewno tak to nie powinno wyglądać. Zwłaszcza zatajenie informacji o chorobach - powinniście być rzetelnie poinformowani, mieliście prawo wiedzieć na co się decydujecie.

    A co to znaczy, że jeszcze nie jesteście zawodową rodziną zastępczą?
  • Słyszałam chyba kiedyś, że w przypadku dzieci upośledzonych nie trzeba mieć trojga w rodzinie zastępczej. Popytaj może dokładnie w paru urzędach (w Twoim rejonowym urzędzie mogą być akurat niedoinformowani - ja zwykle staram się pytać w kilku miejscach, żeby się upewnić).
  • Dziecko mojej sąsiadki głównie na podstawie złych wyników EEG i opinii neurologa dostało orzeczenie o neipełnosprawności, mimo że wcale nie wygląda na ciężko upośledzone (raczej na sprytne i leniwe). A Twoje dzieci miały robione EEG?
  • Dzięki za wyjaśnienia. Ja też niespecjalnie lubię chodzić do lekarzy, bo zwykle muszę ze sobą zabierać dodatkowo Stasia (najmłodsze dziecko). Ale on jest dość grzeczny, więc jeśli nie ma dużej kolejki, to da się jakoś przeżyć.
  • ciekawy artykuł z tej akcji

    Nie zabierajcie im dzieci
    Marek Liciński* 2007-06-09, ostatnia aktualizacja 2007-06-08 19:05:19.0

    Dziecko myśli: zajmujecie się mną, bo tak wam się zachciało, ale nie jesteście moimi rodzicami. Skąd wiem, kiedy się wam odwidzi? Ono chce wrócić do mamy, do taty

    Dorota Frontczak, Piotr Pacewicz, Michał Sołtysiak: Jesteś jak ojciec Wirgiliusz, tylko wybierasz sobie same trudne dzieci i próbujesz je ratować.

    Marek Liciński: Powiedziałbym inaczej. Od prawie czterdziestu lat pomagam rodzinom, które mają dramatyczne problemy wynikające z biedy, nadużywania alkoholu, przemocy, łamania prawa, zaniedbywania dzieci. Wielu z tych rodziców przeszło przez domy dziecka, a ich dzieci są na to narażone. Często określa się to środowisko jako stary margines.

    Czyli?

    - Rodziny, które są za burtą od pokoleń. Pracuje też z nowym marginesem, z tymi, którzy nie poradzili sobie po 1989 roku.

    Górnicy, hutnicy? Którzy razem z całą "Solidarnością" pokonali komunizm?

    - Taki górnik w PRL nie tylko miał dobrą pracę i mieszkanie, on miał jeszcze poloneza. I szacunek. W nowym ustroju o jego degradacji zadecydował często wstyd. Bo kiedy jeszcze miał wiele atutów, i pieniądze z odprawy, i reputację w rodzinie czy u sąsiadów, to był zbyt dumny, żeby godzić się na gorszą pracę, żeby chodzić za pracą, bo przecież kiedyś praca za nim chodziła.

    Przykład?

    - Facet stracił pracę w warszawskiej Róży Luksemburg. Dostał odprawę. Na początku ją przejadali. Potem próbował założyć sklep, nie dał rady. Zaczął się zapożyczać, popijać. Jak już wszystko przejedli, to się przełamał i zaczął szukać pracy. Ale to były akurat lata 90., kiedy pracy ubywało. Jeździł od firmy do zakładu, upokorzony, że prosi o byle jaką robotę, a tamci go lekceważą. A on tyle lat harował!

    Mieliśmy nadzieję, że w tych robotniczych rodzinach, wielopokoleniowych, religijnych, brak pracy spowoduje zwarcie szeregów, solidarność. Byliśmy zaskoczeni, jak szybko ulegają degradacji.

    Czyli?

    - Pretensje, kłótnie. Zamiast dawać sobie wsparcie, zaczynają walczyć. Nie widzą już perspektyw. Jest źle i nie masz zielonego pojęcia, co zrobić, żeby to się zmieniło. Sprzedać mieszkanie, gdzieś się przenieść? Ale jak i dokąd? On całe życie lutował te same elementy, nauczył się tego w szkole zawodowej, ma 40 czy 50 lat, myśli, że już za późno na uczenie się czegoś nowego. Wstydzą się zwrócić o pomoc do rodziny, sąsiadów. Sąsiedzi często zresztą reagują złośliwie: kiedyś zadzierali nosa, a teraz nie potrafią sobie poradzić!

    Opisujesz rodzinę na równi pochyłej. Zaczyna się nią interesować policja, opieka społeczna. W pewnym momencie zapada decyzja: trzeba im zabrać dziecko.

    - Nie, im trzeba pomóc, by dziecko mogło zostać w domu. Ale najpierw złapać z nimi kontakt. A oni często nie chcą mówić. Facet był kiedyś facetem, dźwigał na sobie utrzymanie rodziny, teraz się nie sprawdza. Nie jest wygadany. Żona też nie będzie mówić o istocie sprawy, tylko narzeka, że on nawet nie pozmywa. Odstrzeliwują się z żalu, poczucia krzywdy, bezradności.

    A dzieci?

    - Jest różnica. W starym marginesie dzieciak rodzi się na wojnie, dorośli od zawsze rozwiązują problemy przemocą, kłótnią. Uczy walczyć się o swoje. Ma wiele wzorców, może nie najładniejszych, ale skutecznych. Dzieciaki z nowego marginesu widzą bierność rodziców. Zamiast aktywności, nawet destrukcyjnej - bezradność. Nie pójdzie nawet kraść, nie potrafi żebrać. Sam jest rozżalony, roszczeniowy.

    Dzieci ze starego marginesu mają lepiej?

    - Dziedziczą wzorce, jak się nie dać upokorzyć. Pięcioletnia dziewczynka, która wchodzi do sklepu, po 30 sekundach wie, do kogo podejść, kogo wziąć na huki, a kogo na sępa. Nie wyjdzie z pustymi rękami. Już jest niezłym psychologiem. Moja wiedza psychologiczna też nie pochodzi tylko ze studiów czy z praktyki zawodowej, ale właśnie z takich historii, które sam przeżyłem jako dziecko.

    Ale tych z nowego marginesu jest więcej.

    - Stary margines to było 2-3 proc., może milion w całym kraju. Dzisiaj 10 mln ludzi odbiera pomoc społeczną. I ich dzieci muszą się godzić, że nie wiedzą tyle co rówieśnicy, że nie mają wielu rzeczy, że są gorsze.

    Dzieciak, z którym mało rozmawiasz, któremu nie czytasz, sam nie przeczyta żadnej książki, zwłaszcza że jest telewizja. Jak nie czyta, to ma żałośnie ubogi język. Nie chodził do przedszkola, gdzie mógłby nadrobić straty, bo zamiast dotować przedszkola, my je w Polsce likwidujemy. Więc kiedy dzieci z marginesu - i starego, i nowego - idą do zerówki, to już jest przepaść.

    W rodzinach nieźle sytuowanych rodzice też mają coraz mniej czasu na dzieci.

    - Nie żartujcie sobie. Jest przepaść między dzieciakami z marginesu a dziećmi z domów, w których rodzice może i są zajęci, ale postępują w miarę normalnie.

    To może jednak trzeba im dzieci odebrać? W telewizji i tabloidach co i raz widzimy degeneratów katujących swoje dzieci.

    - W Łodzi po tym, jak znaleziono zabite przez rodziców dzieci w beczkach, wielokrotnie wzrosła liczba interwencji z odebraniem dziecka. A nie trzeba zabierać, nie tak pochopnie. Bronię rodziców z marginesu. Nie zadbają może o edukację dzieci, bywa głodno i zimno, ale uczucia są tam żywe. Rodzice są sami jak dzieci, dzieci nie mogą na nich liczyć, ale właśnie dlatego tworzą się tam często relacje partnerskie. Dzieci niekoniecznie boją się rodziców po alkoholu, rodzice po alkoholu nie zawsze się awanturują, bywają bardziej kontaktowi. Najważniejsze zresztą, że są. Raz fajni, raz wściekli, ale są, właśni.

    Czasem przyłożą.

    - To też, ale dziecko potrafi się odkuć, bo kiedy ojciec jest pijany, to on jest zależny od dziecka. Więc tak łatwo mu ta ręka nie leci. Prędzej przyłoży kobiecie, która go odrzuca, upokarza.

    Kobiety - nie tylko z marginesu - biorą sobie często mężczyzn niedojrzałych, bo myli im się zależność z miłością. Wyobrażają sobie, że taki facet im nie podskoczy. A potem są zawiedzione, że nie mają w nim oparcia. Kobieta chce rzeczy wykluczających się: i żeby facet był silny i żeby się jej słuchał. A gdy on się nie sprawdza, zaczyna go upokarzać przy dzieciach, sąsiadach, odstawia od łóżka. On się czuje śmieciem. Znam to z doświadczenia: pijesz, żeby odciąć się od cierpienia i dalej udawać kogoś, za kogo chciałbyś uchodzić.

    Mało kto widzi, że w takich rodzinach dziecko jest atrakcyjnym partnerem. Bo rodzice już się często nie kochają, a dziecko - nie wiem, czy sobie z tego zdajecie sprawę - kocha bezwarunkowo. Co by się nie działo. Taka miłość trwa do 10, 12 roku życia. Trudno się jej oprzeć.

    Także dla dziecka to są jedyne prawdziwe związki. Gdy trafi do placówki, znajdzie tam tylko namiastki.

    A w rodzinach zastępczych? W naszej akcji "Dzieciaki do domu" chcemy je wspierać.

    - Uważajcie, by nie wpuścić ludzi w maliny. Trafiają do nich dzieci wyrwane z rodziny, po szoku. Dzieci przetrącone. Są już ostrożne. Myślą: w domu piłem herbatę ze swojej szklanki, to była moja szklanka. Tam jest moja matka, jaka jest, taka jest, ale będę ją kochał, bo ani ja sobie jej nie wybrałem, ani ona mnie.

    Starsze niż 10-12 lat, szczególnie jeśli mają za sobą pobyt w domu dziecka, są tak pokrzywione, że potrzebna jest im terapia, a nie opieka. Rodzinie zastępczej sprawią kłopot.

    Dochodzi do nieporozumień. Ktoś bierze dziecko i myśli: ryzykuję spokój swojej rodziny, jestem gotów się poświęcić, więc niech ono będzie mi wdzięczne, niech pokocha i doceni. Ale popatrzcie od strony dzieciaka: nareszcie będzie sprawiedliwość, będą mnie samochodem wozić do szkoły, będę miał komputer, własny pokój, ze dwie stówy kieszonkowego, odkuję się za te lata. Mogę sobie poluzować.

    A miłość? Dziecko myśli: zajmujecie się mną, bo tak wam się zachciało, ale nie jesteście moimi rodzicami. Skąd wiem, kiedy się wam odwidzi?

    Rodziny zastępcze trzeba przygotować?

    - W naszej Powiślańskiej Fundacji Społecznej oglądają filmy instruktażowe, analizują swoje własne historie rodzinne, organizujemy im spotkania z rodziną naturalną. Konfrontują wyobrażenia o "wzięciu sierotki" z realiami.

    My z żoną też wzięliśmy czwórkę dzieci, których nie udało się utrzymać pod opieką fundacji i trafiły do domu dziecka. Powiedziałem im: jestem gotów dla każdego z was zrobić wiele, ale tylko jeśli wy sami zagracie o swój los. Jeśli nie - wolę pomagać innemu dziecku. Miały wtedy 8-11 lat. Utrzymywały stałe kontakty ze swymi rodzicami. Z jedną z dziewczynek nam się nie udało. Wróciła do domu dziecka. Matka jej obiecała, że ją stamtąd odbierze. Nie zabrała. Reszta dzieci dorosła i poszła w świat.

    Ta czwórka nie mówiła do ciebie tato?

    - Nawet moje własne dzieci mówią do mnie Marek. Ale nie pozwoliłbym na "tatę". Powiedziałbym: twój ojciec jest gdzie indziej. Zresztą tylko w Polsce mówi się "rodzice zastępczy" - za granicą to są "opiekunowie zastępczy".

    Myśmy się bardzo starali, żeby nasza czwórka wybaczyła swoim rodzicom. Inaczej część żalu zostanie w człowieku na zawsze, nie uwolni się od poczucia krzywdy, co potem daje prawo do agresji, do tego, żeby był złym człowiekiem.

    Prawdziwa opieka zastępcza to niespokrewnione rodziny z "innego świata", dobrze wyszkolone i wspierane. U nas rodziny zastępcze zostawione są same sobie, a bywa, że gnębione przez samorządowe tzw. Centra Pomocy Rodzinie. Obawiam się, że rodzicielstwo zastępcze zostanie wkrótce skompromitowane, bo wiele dzieci w okresie dojrzewania wraca do domów dziecka. Zwłaszcza, że rodzice zastępczy dostają z domów dziecka często bardzo trudne dzieci.

    W listach do "Gazety" często rodzice zastępczy stawiają raczej na zerwanie ze starym środowiskiem dziecka, wyrwanie go z rodziny biologicznej.

    - Dziecko potrafi znakomicie zrozumieć sytuację. Jeżeli jest w dobrej rodzinie zastępczej, która zachowuje kontakt z rodziną naturalną, to stopniowo pogodzi się z tym, że nie może liczyć na prawdziwych rodziców. Niezwykłe, ile ma tolerancji, potrafi im wybaczyć. I dopiero wtedy może w pełni zaakceptować rodziców zastępczych.

    Rodzice zastępczy, którzy blokują rodzinom naturalnym kontakt z dziećmi, do czego zresztą nie mają prawa, robią krzywdę i dzieciom, i sobie samym.

    Najlepiej dla dziecka byłoby trafić do rodziny po sąsiedzku albo do rodziców kolegi z klasy. Najpierw zabiorą dzieciaka na działkę albo na wspólne korepetycje ze swoim dzieckiem. Wszystko powinno odbywać się stopniowo, a nie tak jak jest, że dzieciak pierwszy raz widzi jakiś dorosłych i oni go po prostu zabierają.

    Skoro dzieciom z marginesu nie jest aż tak źle, a inne możliwości są gorsze, to dlaczego wciąż 5-6 tys. dzieci rocznie jest odbierane rodzicom?

    - Tak działa cały ten system: gminy nie potrafią zająć się rodziną z problemami, a potem dzieci lądują już pod opieką powiatowych centrów pomocy rodzinie. Między gminami a powiatami nie ma komunikacji. Zabrać jest zresztą łatwo, a praca z rodzinami jest trudna. Czasem zabierają dzieci zupełnie niezdegradowanym rodzinom, którym przydarzył się kryzys, np. dopadła ich bieda i nie mają czym napalić w piecu, albo ktoś się ostro zapił. Wystarczyłoby z nimi pogadać albo odstawić dziecko do pogotowia na trzy dni, oni szybko trzeźwieją, widząc, co tracą.

    Jak twój ośrodek próbuje pomóc rodzinom z marginesu?

    - Im potrzebny jest ktoś, kto potraktuje ich po partnersku, nie panoszy się w ich życiu, nie straszy, żaden urzędas czy policjant. Ja 40 lat pracuję z takimi rodzinami i uchodzę za fachowca. Ale nie potrafię tych ludzi zmienić, cała moja sztuka polega na selektywnym wspieraniu ich własnych dążeń. Jeżeli ktoś sam palcem nie kiwnie, a ja mu pomogę, to go wyręczam, czyli dodatkowo demoralizuję.

    Najważniejsze, by kogoś zrozumieć. Brzmi prosto, ale to sztuka. Jeżeli ktoś poucza tych ludzi, którzy i tak mają hysia na punkcie godności, to oni będą tylko grać z tobą o zasiłek albo o to, żeby się od nich odczepić.

    Jak trafiacie do takiej rodziny?

    - Przez szkoły, które kierują do naszej fundacji na warszawskim Powiślu trudne dzieci. Najlepiej gdy nauczyciel ściągnie rodzica do szkoły i powie: my sobie nie radzimy z pani dzieckiem, tu jest człowiek, który pomoże. Albo my przychodzimy do domu i mówimy rodzicom: możemy wziąć dziecko do ogniska, odrobi lekcje, spędzi czas. Pomożemy wam w sprawach socjalnych. I ktoś jedzie z kobietą do urzędu, posiedzi ze dwie godziny w poczekalni. Taka pomoc pozwala zyskać zaufanie. To umożliwia kolejny krok: rozmowy o sprawach osobistych, problemach małżeńskich.

    I o tym, co zrobić z dziećmi?

    - Nie. Na początku nie rozmawiamy o dzieciach. Mają na co dzień większe kłopoty, dzieci jakoś tam się chowają.

    Dlaczego nie o dzieciach?

    - Bo to byłby teatr, ktoś mówi to, co myśli, że powinien powiedzieć. A dziećmi zajmujemy się w ognisku, gdzie pracujemy metodą społeczności terapeutycznej, to znaczy o wszystkim decydują dzieciaki. O nauce nie mówimy, póki same nie zaczną.

    Z matką rozmawiam coraz więcej o jej problemach z mężem. Najpierw musi się wyżalić, potem analizujemy jej własną historię, wzorce z domu, jej małżeństwo, jak postępowała z mężem, jak jej facet się z nią czuje. Chcę, by zaczęła patrzeć na siebie także jego oczami.

    Zawsze stajesz po stronie mężczyzn?

    - Z mężczyzną rozmawiam tak samo, najpierw dam mu się odżalić, mówimy o jego historii, żeby zobaczył, dlaczego jest, jaki jest, potem pytam, jakie pretensje ma do niego żona i co mógłby z tym zrobić. Gdy już oboje mają świadomość swego wkładu w ten ich impas, zaczynamy rozmawiać w trójkę. W rodzinie każdy ma swoje techniki walki, ja bym osobiście wolał brać w dziób, niż żeby ktoś wzbudzał we mnie poczucie winy, ale to rzecz gustu.

    Jeżeli kobieta dominuje, a facet jest słaby, trzeba go najpierw wesprzeć, żeby przestał pić, zaczął szukać pracy. Dzieci zresztą słabego ojca nie szanują, ale często szukają z nim kontaktu, bo mniej wymaga i jest cieplejszy.

    Dopiero kiedy praca z rodzicami sprawi, że zrozumieją i rozwiążą swoje konflikty, że się albo dogadają, albo zdecydują na rozstanie, jest czas na rozmowę o dzieciach. To wszystko trwa rok, dwa: dzieciak jest codziennie w ognisku, a my rozmawiamy z każdym z rodziców raz w tygodniu przez dwie godziny, a jak jest kryzys, to i codziennie. Setki godzin pracy.

    Jakie państwo byłoby stać na taki system?

    - Nieporozumienie. Koszt utrzymania jednej rodziny w takim profesjonalnym systemie środowiskowym to tylko kilkaset złotych miesięcznie. A utrzymanie dziecka w placówce to dwa, trzy tysiące w błoto.

    Ale u nas system wciąż wyrywa dzieci z domu. Trudniej znaleźć ludzi, którzy potrafią pracować z rodzinami. To wymaga umiejętności, zaangażowania i szacunku dla ludzi z marginesu. Ja dobrze znam takie życie, łatwiej mi traktować ich po partnersku. Ze strony pracowników socjalnych spotyka ich często arbitralność, arogancja, lekceważenie. Zawierają np. tzw. kontrakt socjalny: jak zrobisz to i to, to dostaniesz zasiłek. To nie kontrakt, to szantaż.

    Ty sam chowałeś się w domu dziecka. Czyli wiesz, przed czym chcesz te dzieci uchronić?

    - Nie chcę o tym wiele mówić, ale ta moja krucjata to pewnie także wynik własnej historii. Gdy odwiedzam dom dziecka, zawsze rozmawiam z wychowankami bez wychowawców.

    W placówce dzieciaki wychowywane są przez siebie nawzajem. Ich życie określa grupa, grupa dzieciaków pokaleczonych, które radzą sobie głównie za pomocą przemocy.

    Czy wiecie, że większość starego marginesu to wychowankowie domów dziecka? W wieku dziesięciu lat idą do placówek, wychodzą około dwudziestki często jako zawodowi przestępcy i nałogowi pijacy. Ich dzieci powtarzają ich historię. To nonsens.

    Sens mają, owszem, ośrodki terapeutyczne dla dorastających, powyżej 15 roku życia i też tylko gdy do ośrodka, który jest drogi, bo stacjonarny, idzie ktoś, kto jest przygotowany, chce zmian.

    W Polsce zbudowaliśmy kosztowny system gwarantujący dzieciakom wykluczanie z normalnego życia. To postawione na głowie, bo na świecie 80 proc. środków idzie na pracę w rodzinie biologicznej.

    Czy domy dziecka można naprawić?

    - Opiekuję się kilkoma programami w domach dziecka i w jednym zakładzie poprawczym, którego zespół chce przerobić na placówkę terapeutyczną. Dużo ludzi młodych, zaangażowanych, gotowych na intensywne szkolenie. Ale nigdy terapeuta nie zastąpi rodzica.

    Przez naszą fundację przewinęło się ponad 600 dzieci z 400 rodzin. Udało się uzyskać trwałe zmiany w połowie wypadków. Ale ja bym powiedział, że dowodem na nasze sukcesy są także niepowodzenia. Czyli to, co się stało z dzieciakami z rodzin, które po paru latach wypadły spod naszej opieki. One mimo wszystko pokończyły szkoły, mają w miarę stałych partnerów. Część obsuwa się w alkohol, w drobne kradzieże, ale ich starsze rodzeństwo, które poszło do placówek, jest dziś w mafii samochodowej. Biorą heroinę. Wierzą tylko w walkę: mogę dostać tylko to, co wyrwę siłą.

    A w ilu przypadkach wam się nie udało?

    - Szóstka trafiła do domu dziecka, w każdym przypadku gorzko tego żałowaliśmy i część wzięliśmy z żoną jako rodzina zastępcza. Szóstka, a kiedyś z Powiśla szło do placówek 20-30 dzieci rocznie! Gdybyśmy dostawali pieniądze zaoszczędzone na kosztach pobytu dzieci w placówkach, to jeździlibyśmy rolls-royce'ami po tym Powiślu.

    Na co czekają dzieci w domu dziecka?

    - Zapytaj same dzieciaki, może nie te najstarsze, bo w nic już nie wierzą i będą tylko z ciebie kpiły. Jeśli porozmawiasz z młodszymi, to powiedzą ci, że chciałyby wrócić do domu. Są gotowe na wiele, żeby to mogło się stać. I to się może stać, jeżeli będzie się rodzinom pomagać.

    Ale trzeba zmienić cały system i wyszkolić masę ludzi. U nas szkolenie trwa setki godzin. A potem jedynym sposobem uczenia się tej sztuki jest terminowanie u ludzi bardziej doświadczonych.

    Podobno Platforma Obywatelska obiecuje stworzenie pararynku usług społecznych i oddanie znacznej części opieki nad dziećmi organizacjom pozarządowym. Większość organizacji jest jeszcze słaba, ale są bardziej elastyczne i nastawione na klienta, więc jeżeli zacznie się poważna konkurencja, to kto wie? Tylko czy Platforma to zrobi?

    Co ma być z domami dziecka?

    - Tu jest dramat. Większość ludzi, którzy tam pracują nie jest gotowa na pracę środowiskową. Doskonale też wiedzą, że takiego komfortu pracy - 26 godzin tygodniowo - już nigdzie nie będą mieli. Przyjeżdżasz na dyżur, możesz nawet cały czas przesiedzieć w kanciapie. Trudniej poprowadzić świetlicę terapeutyczna tak, żeby dzieci przyszły z ulicy. Musisz mieć dla nich ofertę. Jeżeli jakiś emerytowany nauczyciel wymaga od nich przede wszystkim posłuszeństwa, to żaden dzieciak - który nie ma nic do stracenia oprócz swobody - więcej nie przyjdzie.

    Na razie mamy jednak te 20-30 tysięcy dzieci w domach dziecka.

    - Połowa, przy niewielkiej pomocy rodzinom naturalnym, mogłaby wrócić do domu. Z pozostałych spora część powinna trafić do rodzinnej opieki zastępczej, zwłaszcza gdyby ją wesprzeć. Reszta musi zostać w placówce, ale przynajmniej można by zadbać o sensowne usamodzielnienie. Obecnie "proces usamodzielnienia" to w praktyce jedna rozmowa wychowanka z pracownikiem socjalnym.

    Ale prawdziwym sposobem na likwidację domów dziecka jest tworzenie takich programów jak na Powiślu, bo one odcinają dopływ dzieci do placówek. Wtedy placówki umrą same.

    * Marek Liciński, 60 lat, terapeuta rodzinny, nauczyciel z zawodu, polityk społeczny, twórca Powiślańskiej Fundacji Społecznej, prezes Federacji na rzecz Reintegracji Społecznej zrzeszającej dwudziestkę organizacji. Specjalizuje się w pracy z marginesem społecznym, terapii uzależnień, resocjalizacji.

    Marek Liciński*
    źródło
  • proszę bardzo, to artykuł z poprzedniego weekendu, z wyborczej, oni odsyłają artykuły do archiwum więc tak czy siak będzie niaktywny za jakis czas
    link
  • Cieszę się, że w Polsce działają tacy ludzie. Oby jak najszybciej udało się rozpowszechnić jego pomysły w całym kraju.
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.