Hej Maćku, ja poszłam do szkoły w 82, ale moja siostra chyba w tym roku co Ty, tylko do 164 przeniosła się w 3 albo 4 klasie :-)
Mieszkałam na Jana Pawła II 18, w takim kwadratowym wieżowcu przy rondzie ONZ, w którym kiedyś był Dom Mody Adam.
Rosyjskiego uczyła pani Maciejewska, biała dyrektorka uczyła geografii - nosiła na palcu zegarek. Czarna dyrektorka to pani Krysiak. Pani od chemii (chyba miała na nazwisko Świętochowska) na każdej lekcji przepytywała cała klasę. Panie Bohganowicz i Żewłakow uczły także mnie. Nie pamiętam nazwiska polonistki - starszej w moim wtedy mniemaniu pani. Pamiętam jeszcze dwie panie sprzataczki/szatniarki - jedną drobną (tej się okropnie bałam), drugą grubą, którą dzieciaki nazwywały ciocią. Była jeszcze czarnowłosa pani dentystka przed którą kiedyś schowałam się w toalecie :-) Z tego co wiem, 3 lata temu pani Żewłakow jeszcze uczyła. Teraz w 164 jest ponoć gimnazjum a dyrektorem jest gość z harcerstwa chyba Andrzej Wyrozembski. Plastyczką była pani Plewako, a postrachem niektórych pani Zdunek.
W centralo mleczarskiej można było kupić bita śmietane i smaczne desery z owocami.
Pozdrawiam z Olympii wszystkich wielodzietnych
Karina
Śmieszne - mój mąż też kiedyś mieszkał na Grzybowskiej! Ale miejski klimat mu nie służył, więc jak miał 7 lat, to przeprowadzili sie na Mazury. (Tam zamiast antybiotykami leczono go skutecznie czosnkiem i miodem.) A potem przeprowadził się pod Poznań, żeby mieć bliżej do dobrego liceum. I w tym liceum się poznaliśmy.
Ale wracam do głównego tematu dyskusji. Spędziłam większość życia w Poznaniu, dopiero po ślubie zamieszkałam na wsi. Mój Tata (pochodzący ze wsi) mówił wtedy, że się nie nadaję do życia na wsi, ale stopniowo się do tego przyzwyczaiłam i nie chciałabym wracać do miasta.
Najbardziej odczułam skutki tej przeprowadzki wbrew pozorom nie tuż po ślubie, ale po urodzeniu się pierwszego dziecka. Przedtem prawie codziennie dojeżdżałam do Poznania (kończyłam studia, potem praca w liceum na drugim końcu miasta), więc mój tryb życia był w gruncie rzeczy zbliżony. Dopiero po urodzeniu Ani całymi tygodniami albo nawet miesiącami nie wyjeżdżałam do miasta, bo nie miałam z kim Ani zostawić, do przystanku prawie 3 km, a samochodem bałam się sama jeździć. Dobrze, ze w sąsiedztwie mieszkało dużo emerytów i chociaż z nimi mogłam sobie pogadać.:wink: A własny dom z dużym ogrodem i spokojna okolica częściowo rekompensowały różne minusy.
Teraz plusów jest dużo więcej niż minusów. Od 6 lat mieszkamy trochę dalej od Poznania, w małej osadzie w pięknym miejscu. Razem z nami zamieszkało tu zaprzyjaźnione małżeństwo z dwojgiem dzieci. Pracuję w domu (tłumaczenia), a mąż w niedalekim miasteczku, gdzie jest szkoła, więc dojazd dzieci do szkoły w jedną stronę zapewniony. Odbieram je ze szkoły na zmianę z sąsiadką, więc też jest łatwiej. W wakacje rzadko gdzieś wyjeżdżamy, bo najlepiej nam w domu. Dzieci mają do dyspozycji dużo przestrzeni: pola, las, duży ogród, psy, konie, huśtawki, drzewa do wspinania, baloty siana do strzelania z łuku, wielki skalniak, w którym zamieszkały jaszczurki...
Mój mąż zajrzał mi przez ramię, co piszę. Pokazałam mu temat dyskusji. A on na to: "Co za dyskusja, oczywiście, że lepiej mieszkać na wsi!"
Jeszcze odpowiem na różne wątpliwości, o których wspomniano we wcześniejszych wypowiedziach:
- na wsi jest DUŻO bezpieczniej niż w mieście
- co do rozwijania zainteresowań dzieci: jest mniejszy wybór zajęć pozalekcyjnych, ale wystarczający, by dzieci się dobrze rozwijały (przynajmniej na poziomie podstawówki)
- ważne, by niezbyt daleko było w miarę dobre gimnazjum i liceum
- co do rodzin zastępczych - warto by rozpocząć osobną dyskusję na ten temat, bo mnóstwo dzieci się marnuje w domach dziecka i kto tylko ma "moce przerobowe", powinien się nimi zająć. Dla opieki społecznej też jest to korzystne, bo utrzymanie dzieci w domach dziecka jest dużo droższe niż w rodzinach zastępczych.
ada jak będziesz tworzyła wioskę dla wielodzietnych nie zapomnij o mnie (jak rozumiem stadnina dla najstarszej musi być). mimo, że mieszkamy prawie na "wsi" zające i kuropatwy po drodze biegają, dobrze byłoby mieć miejsce na wypad weekendowy (w domu raczej się nie odpoczywa, sprzątanie pielenie strzyżenie itp.)
[cite] Maciek:[/cite]A ja przemieszkałem wiele lat na czternastym piętrze (osiedle "Za Żelazną Bramą", jak ktoś się orientuje) i tam dolatywały tylko karaluchy.
no coś podobnego, ja też pochodzę z tego osiedla... 9 piętro z widokiem na pałac kultury...
nie, ja mieszkłam po drugiej stronie ronda ONZ, długi blok inny niż pozostałe (miał prawdziwe balkony i okienka w kuchni...) na dole była apteka i sklep RTV, do którego co sobotę było włamanie (jak szliśmy w niedzielę rano do kościoła, to wszędzie pełno było szkła), potem jeszcze była pizzeria. Ale do centrali mlecznej na koktajle chodziłam po lekcjach z koleżankami...(z tej drugiej podstawówki, czyli 25)
Monika, to chyba bliżej mnie. Ja jestem z Żelaznej i chodziłam do 26 a przy ONZ mieszkała moja babcia w takich żółtych blokach. Widok na K&N to miałam jak przeszłam na róg Złotej... a tak to dwa widoki na gołe ściany bez okien - od podwórka taka ceglana z widocznymi ścianami wcześniejszych pokoi (bo w czasie wojny trafiła tam bomba), a od ulicy na ścianę z jednym oknem i zaciekami (no, beznadzieja)
Nadal mieszkają tam rodzice i jak tam do nich chodzę, to nie mogę uwierzyć, że tyle lat tam mieszkałam i było super i nie mogłam sobie wyobrazić, że mogłabym mieszkać gdzie indziej niż w śródmieściu...
to jakiś dziwny znajomy... wszyscy z naszego podwórka generalnie chodzili do 25, bo to było najbliżej - szłam piechotą 5 minut. Za to parafie były do wyboru dwie - część chodziła do św. Andrzeja, a część do Wszystkich Świętych.
To jakaś wylęgarnia wielodzietnych czy co???
ja bym mogła mieszkać na wsi jako rentier.........pracować w ogródku dla przyjemności kapustka sałtka itp, mieć 5 kurek i swieże jajeczka, spacerki i tylko bibliotekę za rogiem i sternika max 5 km, uffff powzdychać sobie można. ale Wiązowna, Duchnów to prawie wieś (jeziora brak a i rzeczka troszkę płytka)
@AgaMaria , zawsze możesz siedzieć w domu, wiatraczek miesza powietrze, robisz co trzeba. We wszystkim można znaleźć dobre i złe strony. We wszystkim. Zależy, co lubimy i co się komu podoba lub nie.
Wieś ale niedaleko miasta ,przy jakiejs drodze która jeżdżą autobusy i się zatrzymują gdzie jest sklep z normalnymi cenami nie że pół kg margaryny to 4-5 zł Gdzie można trzymać zwierzaki , gdzie nikomu nie przeszkadza praca maszyn zapachy i inne niedogodności związane z prowadzeniem gospodarstwa , a przynajmniej nikt nie wydzwania po urzędach ze skargami
Komentarz
Mieszkałam na Jana Pawła II 18, w takim kwadratowym wieżowcu przy rondzie ONZ, w którym kiedyś był Dom Mody Adam.
W centralo mleczarskiej można było kupić bita śmietane i smaczne desery z owocami.
Pozdrawiam z Olympii wszystkich wielodzietnych
Karina
nasza-klasa
Ale wracam do głównego tematu dyskusji. Spędziłam większość życia w Poznaniu, dopiero po ślubie zamieszkałam na wsi. Mój Tata (pochodzący ze wsi) mówił wtedy, że się nie nadaję do życia na wsi, ale stopniowo się do tego przyzwyczaiłam i nie chciałabym wracać do miasta.
Najbardziej odczułam skutki tej przeprowadzki wbrew pozorom nie tuż po ślubie, ale po urodzeniu się pierwszego dziecka. Przedtem prawie codziennie dojeżdżałam do Poznania (kończyłam studia, potem praca w liceum na drugim końcu miasta), więc mój tryb życia był w gruncie rzeczy zbliżony. Dopiero po urodzeniu Ani całymi tygodniami albo nawet miesiącami nie wyjeżdżałam do miasta, bo nie miałam z kim Ani zostawić, do przystanku prawie 3 km, a samochodem bałam się sama jeździć. Dobrze, ze w sąsiedztwie mieszkało dużo emerytów i chociaż z nimi mogłam sobie pogadać.:wink: A własny dom z dużym ogrodem i spokojna okolica częściowo rekompensowały różne minusy.
Teraz plusów jest dużo więcej niż minusów. Od 6 lat mieszkamy trochę dalej od Poznania, w małej osadzie w pięknym miejscu. Razem z nami zamieszkało tu zaprzyjaźnione małżeństwo z dwojgiem dzieci. Pracuję w domu (tłumaczenia), a mąż w niedalekim miasteczku, gdzie jest szkoła, więc dojazd dzieci do szkoły w jedną stronę zapewniony. Odbieram je ze szkoły na zmianę z sąsiadką, więc też jest łatwiej. W wakacje rzadko gdzieś wyjeżdżamy, bo najlepiej nam w domu. Dzieci mają do dyspozycji dużo przestrzeni: pola, las, duży ogród, psy, konie, huśtawki, drzewa do wspinania, baloty siana do strzelania z łuku, wielki skalniak, w którym zamieszkały jaszczurki...
Mój mąż zajrzał mi przez ramię, co piszę. Pokazałam mu temat dyskusji. A on na to: "Co za dyskusja, oczywiście, że lepiej mieszkać na wsi!"
- na wsi jest DUŻO bezpieczniej niż w mieście
- co do rozwijania zainteresowań dzieci: jest mniejszy wybór zajęć pozalekcyjnych, ale wystarczający, by dzieci się dobrze rozwijały (przynajmniej na poziomie podstawówki)
- ważne, by niezbyt daleko było w miarę dobre gimnazjum i liceum
- co do rodzin zastępczych - warto by rozpocząć osobną dyskusję na ten temat, bo mnóstwo dzieci się marnuje w domach dziecka i kto tylko ma "moce przerobowe", powinien się nimi zająć. Dla opieki społecznej też jest to korzystne, bo utrzymanie dzieci w domach dziecka jest dużo droższe niż w rodzinach zastępczych.
Nadal mieszkają tam rodzice i jak tam do nich chodzę, to nie mogę uwierzyć, że tyle lat tam mieszkałam i było super i nie mogłam sobie wyobrazić, że mogłabym mieszkać gdzie indziej niż w śródmieściu...
To jakaś wylęgarnia wielodzietnych czy co???
A tu zdjęcie z czasów naszej młodości i zaznaczone bloki Moniki (A) i mój (B):
Jednak i tak wolę miasto.
Gdzie można trzymać zwierzaki , gdzie nikomu nie przeszkadza praca maszyn zapachy i inne niedogodności związane z prowadzeniem gospodarstwa , a przynajmniej nikt nie wydzwania po urzędach ze skargami